10 TYSIĘCY GODZIN…
10 tysięcy godzin!
Kiedy podjęłam decyzję, że zacznę się uczyć malować, znalezienie nauczyciela wcale nie było proste. Jeszcze 5 lat temu rynek w tym temacie był zupełnie jałowy i nie widział potencjału u portfelach dorosłych, skłonnych kupić sobie kredki. Ja wiem – dziś półki znanych sieci księgarskich uginają się od wydawnictw pt: „Nauka rysowania w weekend” (c’mmon, umówmy się w weekend?) i kolorowanek antystresowych dla dorosłych ale jeszcze kilka lat temu była to ziemia do zaorania. I w tym wszystkim ja. No ale był youtube.
Siło najwyższa dzięki Ci za internet.
Internet ten ryłam codziennie z uporem godnym maniaka. Po odsianiu dziadostwa łamanego na chłam znajdywałam to tu to tam dobrych nauczycieli tematu. Rysowałam razem z nimi zatrzymując co chwilę nagranie , kopiowałam z uważnością mistrza zen ruchy, kreski, warsztat, a potem patrzyłam na to, co mnie wyszło, co im wyszło i zastanawiałam się dlaczego, kurde, mnie NIE wyszło tak jak im.
(No bardzo śmieszne…)
Na początku mojej Księgi Rodzaju był więc internet. Jak ktoś na moich szkoleniach marketingowych narzeka, że czegoś nie umie, nie wie i w ogóle (wiadomo profil: „ofiara”) to zawsze go pytam, czy ma internet. Żyjemy w genialnych czasach. Świat i wiedza jeszcze nigdy (patrząc na całą historię ludzkości) nie były tak blisko. Tak na wyciągnięcie ręki. Kiedyś, żeby coś wiedzieć – umieć – trzeba było wykonać wysiłek minimum – iść chociażby do biblioteki, szukać odpowiedniej książki, czekać aż może ktoś ją łaskawie odda. Przeczytać. Wdrożyć. Dziś wystarczy włączyć komputer. Ryję więc sieć, dzień po dniu, w poszukiwaniu wiedzy i tą wiedzę tam znajduję.
Możecie mi mówić nornica, z tym, że ja mam WiFi.
Pewnego dnia znalazłam kurs malowania dla dorosłych VEDIC ART.
Jak mnie się spodobało, że oni tam tłumaczyli na tej stronie, że to nie uczy malowania tylko oswaja z malowaniem. Jak mnie się to podobało. Trzeba też pamiętać, że to nie jest czas, kiedy mam worek pieniędzy pod biurkiem. Żeby być na tym szkoleniu w Warszawie – potrzebowałam planu finansowego i determinacji w oszczędzaniu. Ale jak mamy określony cel – i wiemy DLACZEGO czegoś chcemy – my ludzie jesteśmy pokonać wszystko. Nawet siebie. I nie mówimy tu o miliardach monet tylko o wydatku rzędu 500 zlotych. No ale ja tych 500 złotych nie miałam. Rozbiłam więc 500 na dziesięć miesięcy, wzięłam słoik i wrzucałam tam wszystkie „drobne”, które zostawały jako reszta z płacenia gdziekolwiek za cokolwiek. Na koniec każdego miesiąca – dokładałam brakujące do pięćdziesiątki złotówki. Po dziesięciu miesiącach miałam już na kurs i się łaskawie zorientowałam, że nie mam na dojazd i blejtramy.
Ot miszcz budżetowania.
Dwa miesiące później już miałam.
Tak więc – rok. Dotarcie na ten kurs zajęło mi rok.
Tak poznałam Jacka.
Pamiętam, że byłam zielona. Że CO TO JEST blejtram sprawdzałam w google. Że farby kupowałam w Lidlu na wyprzedaży, po dużej przecenie w rozwalonym pudełku, bo benzyna skoczyła w ostatniej chwili jakoś tak nieznacznie – co łamało mi budżet dokumentnie. Pamiętam, że Jacek napisał mi w mailu, żebym miała jakiś fartuch, żeby się nie pobrudzić. I pamiętam, że przyszła z pomocą koleżanka i podarowała mi swój fartuch – tyle, że lekarski. Przez dwa dni płonąc ze wstydu paradowałam w tym białym fartuchu z napisem: doktor nauk medycznych, specjalista chirurgii ogólnej, tu imię, nazwisko, nazwa i logo szpitala. Miałam tylko fartuch – a wszyscy i tak mówili do mnie pani doktor. Każdemu musiałam się z tego wytłumaczyć. Każdemu.
(Nie. Pielęgniarką też nie jestem.) No i mówili do mnie Moniko.
Ale za to teraz kiedy piszę do Jacka – powołując się na ten lekarski kitel – zawsze wie, z kim koresponduje, choć absolwentów Vedic Art w Polsce jest zyliard.
Cudowny, godny polecenia czas, warsztat i nauczyciel.
Potem były lekcje prywatne – wtedy i tylko wtedy gdy uzbierałam w moim słoiku potrzebną kwotę pieniędzy. Nie wszystkie lekcje wspominam dobrze. Nonszalancję pewnego Pana Profesora pewnej uczelni wyższej zapamiętam na długo jako przykład tego, że stopień naukowy nie czyni z nas kulturalnych ludzi. Jego pracownię nawiedziłam raz, jego wątpliwej jakości poczucie humoru i ten przekąs, że ze mnie nic nigdy nie będzie teoretycznie olałam zaraz po tym jak stamtąd wyszłam tak jak wylewa się brudną wodę z kubka po płukaniu pędzli. (Teoretycznie – powtarzam). Myślę, że gdyby powiedział mi to jak miałam lat naście – zablokował by mnie z tym malowanie na 250 tysięcy lat w przyszłość. Jednak bardzo szybko w przeciwwadze do niego pojawiła się młodziutka, świeża absolwentka uczelni artystycznej. Leia Othake – ta właścicielka dwóch uroczych kotów cierpliwie tłumaczyła mi krok po kroku, co i jak i łapała co i czemu mi nie wychodzi. To było kilka, kilkugodzinnych, bardzo wartościowych spotkań.
A potem nie miałam czasu do niej jeździć. Zeżarła mnie praca.
A potem ona wyjechała.
Mandale przyszły do mnie same. Jakoś tak w tej drodze rysowania – najłatwiej mi było to kółko i kwadrat ogarnąć. Miałam już kanał na YouTube, chyba nawet stronę na FB o mandalach i wciąż szukałam warsztatów malowania mandali. Szukałam i znalazłam – to było moje pierwsze spotkanie z Ell. Jak czas pokazał nie ostatnie (akcja słoik i tym razem wypaliła!). Czy tego się spodziewałam jadąc znowu do Warszawy? No heloł NIE! To było moje pierwsze zderzenie z numerologią, runami i mandalą nie w wydaniu arteterapii Junga – tylko ezoteryki. O ile znak zodiaku jeszcze kojarzyłam – bez zbytniego przejmowania się co to znaczy być lwem – to cała reszta brzmiała dla mnie jak wykłady Hogwartu dla pierwszorocznych. Brakowało tam tylko sowy, różdżki i podręcznika magii dla Mugoli. Ja stojąca mocno na ziemi „pani tabelka” od strategii marek i twardych wyliczeń siedziałam gdzieś w jakiejś warszawskiej kamienicy wyliczając przy stole uwalonym farbami nie budżet firmy a własny portret numerologiczny. (Moje wyparcie wtedy – ha ha ha – level hard!) No ale wiecie zapłaciłam – więc zostałam do końca. A potem?
A potem pojechałam na kolejne warsztaty malowania z Ell.
A potem na plenery malarskie nad morzem.
A potem na kurs malowania u niej w pracowni, gdzie wiszą najpiękniejsze obrazy jakie kiedykolwiek widziałam.
Jak ktoś potrzebuje dotknąć mandalowego świata – to polecam Ell.
Teoretycznie to ja tego profesorka olałam. Ale wkurzył mnie tak, że niosłam go chyba kilka miesięcy dyskutując z nim w głowie. NIewiele rzeczy umiem robić naprawdę dobrze – ale dyskusje w głowie to ja toczę po mistrzowsku! Truję tym przede wszystkim siebie – ale co się nagadam to moje. Nie, nie. Nie poczułam się dotknięta stwierdzeniem faktu jaki jest mój poziom. Gotowało we mnie to, że tacy ludzie – potrafią zabić iskrę. Zastanawiałam się ilu takich – zabiło inne iskry – w innych czasach – we mnie? I czy ja nie zgasiłam takich – innych – iskier – w innych – na przykład w moich dzieciach?
Czas pokaże, co mi wyprują w oczy w okolicach swojej czterdziestki przy okazji niedzielnego obiadu u mamy.
Ogłoszenie o kursie rysowania u mnie w mieście przyniosła w zeszłym roku moja mama. Na stronach Uniwersytetu Trzeciego Wieku w olkuskim MOK, była informacja o kursie dla dorosłych. Oczywiście, że się zapisałam. Oczywiście, że od razu. I oczywiście, że byłam pierwsza na liście! Tak oto kosmos wysłuchał moich potrzeb a Wszechświat się do tych potrzeb pochylił i mam!!! Myślałam. Już nie muszę nigdzie daleko jeździć. Myślałam.
Nigdzie!
Kłopot w tym, że na liście byłam pierwsza i … jedyna.
Pamiętacie, co było na początku? Na początku tego tekstu był INTERNET! 52 udostępnienia mojego prywatnego posta na facebooku – że chcę, że mi zależy, że potrzebna grupa, żebyśmy jako ludzie coś w końcu w tym naszym małym mieście zrobili, że…
Tak powstała Twórcza Grupa Zarys – pod piórkiem i tuszem mistrza Stanisława Władysława Nadymusa. Mój tydzień zaczynał się w środę. Była wystawa naszych prac. Wernisaż. Gratulacje. Dobry czas. Bardzo dobry czas.
Uprzejmie informuję, że „Zarys” rysuje dalej – ma się dobrze – i że zawsze można dołączyć (środy 19:00 – 21:00 MDK/Olkusz)
Jakiś czas temu na mandalowym profilu na facebooku napisała do mnie dziewczyna z Gliwic. Że ją inspiruję tym, co robię. Że ona jest artystą plastykiem, że poszła na swoje, że lubi czytać to o czym piszę, że też przechodzi przez swoje procesy zmian. Potem tak pisałyśmy. Pisałyśmy. Od przypadku do przypadku. O życiu. O profitach płynących z malowania. O kosztach sztuki. I tak – to prawda – odmówiłam jej namalowania mandali. Kiedy artysta plastyk po wydziale malarstwa i grafiki chce żeby ktoś mu namalował mandalę, to ma gruby proces do przerobienia. I owszem proces się zaczął. Ale ona nie odmówiła mi kiedy rok później zapytałam ją, czy nie przyjmie mnie do siebie na lekcje. I tak sobie z Jolą –nigdy-wcześniej-mi-nie-znaną-Jolą– malujemy i gadamy i malujemy co dwa tygodnie.
Gladwell w jednej ze swoich książek napisał, że potrzebujemy zaledwie 10 tysięcy godzin aby dojść do mistrzostwa w dowolnej dziedzinie jaką wybierzemy. To o czym czytacie to wyimek moich 10 tysięcy godzin pod okiem wielu nauczycieli. Na tym odcinku ostatnich 5 lat – od zrodzonego w głowie pomysłu – po realizację – toczę kulkę kolejnych godzin sumując je w moje osobiste dziesięć tysięcy. Przy codziennym zaangażowaniu po kilkanaście godzin dziennie nasze 10 tysięcy godzin zrealizujemy szybko – przy pracy od przypadku do przypadku – zajmie nam to więcej czasu. Nie ma celów i pragnień nie do osiągnięcia – jest tylko jednostka czasu, która jest nieznana w tej realizacji. Ale z każdą godziną jesteśmy bliżej i bliżej umownego mistrzostwa. To na co patrzycie, to studium przypadku, gdzie nie pieniądze czy talent a determinacja decydują o przekroczeniu mety odcinków pośrednich. 10 tysięcy godzin to nie jest sprint. To maraton. Od czasu do czasu – pisząc Wam o tym – sprawdzam międzyczas.
Jest ok. Uczę się.
A potem spotyka człowiek koleżankę i ona człowiekowi mówi, deprecjonując cały ten wysiłek, „Aaaaa taaam, Basia, ty to zawsze miałaś talent!”
Serio?
Zawsze?
—
Jolanta Ziółkowska – do znalezienia pod tym LINKIEM
Jacek Poteralski – do znalezienia TUTAJ
Wiesław Nadymus – do znalezienia TUTAJ
Leia Othake – do znalezienia TUTAJ
Ell – niestety nie przysłała mi swojego zdjęcia i namiarów jak ją znaleźć. Kopcie w sieci – kopcie a znajdziecie.