fbpx

Gdy mnie trafia szlag…

sie 13, 2021 | #TuSięCzytaWPiątki

 

Dzień dobry!

 

Targają mną różne emocje. Emocje (jak chcą psychologowie i terapeuci, a ja wcale tak nie uważam) nie są ani dobre, ani złe. Po prostu są. A jednak odczuwając jedne mamy świetny nastrój, a gdy napadną nas inne – chcemy, żeby świat się skończył. Najlepiej od razu. No ale z terapeutami dyskutować nie będę, zapytają mnie pewnie jak relację z mamą, jak wspominam dzieciństwo i jeszcze jak się z tym czuję. Dziękuję. Dobrze. No ale ja o tym targaniu dzisiaj. Emocje odczuwam jak każdy wysoko wrażliwy człowiek mocno i długo. Jak mi się coś przyklei, to ciągnie się za mną jak guma arabska. Młodszych czytelników odsyłam do rodziców, by zapytali ich, co to ta guma jest, dlaczego arabska i jakie z nią wiążą emocje. (Może już czas na przypisy?)  No, tak czy owak na drugie mam Emocja. 

 

 

Emocje wywołują we mnie różne sprawy, ludzie i rzeczy. Złoszczę się, gdy nie mogę odkręcić słoika, jestem smutna, gdy w filmie zginie jakieś zwierzę, śmieję się całym brzuchem do łez z absurdalnych dowcipach moich ulubionych stand-uperów. Teraz o ludziach. Ludzie mnie drażnią. Ludzie mnie dołują. Ludzie potrafią mnie wznosić i doprowadzać do zachwytu. A teraz świat wirtualny. Ponieważ moje praca od kilku lat to w głównej mierze media społecznościowe odczuwam też emocje, gdy w nich przebywam. Lubię Facebooka. Każdy Facebookowy spacer to dla mnie inspiracja i kopalnia pomysłów. Kocham You Tube’a i jego Twórców. Jak trafię na film, który nie jest wart oglądania, przerywam i szperam dalej. Najtrudniejszą relację emocjonalną miałam i nadal mam z Instagramem. Instagram mnie złości. Dołuje. Osacza. Dręczy. Czasami do tego stopnia, że aż muszę się do tego przyznać mojemu TeŻetowi, bo tych emocji negatywnych, co to ich niby nie ma, to ja jednak mam w krótkim czasie w sobie za dużo.

Znasz to powiedzenie, że jak Cię ktoś drażni, to znaczy, że ten ktoś jest dla Ciebie lustrem? Że to Twoje cechy, zachowania, wady widzisz w tej drugiej osobie? No powiem Ci, że dosyć długo traktowałam tę tezę dość wybiórczo. Bo niby generalnie tak, po głębszym zastanowieniu może nawet bardzo tak, ale na przykład złodziej, albo oszust? Bo widzisz muszę Ci powiedzieć, że bardzo mnie targa, gdy ktoś oszukuje albo kradnie. Więc jeśli mnie to rusza i wywołuje emocje, to co ? To co to znaczy? Że samam jestem złodziejem? Długo tego nie umiałam rozkminić. Błądziłam gdzieś pomiędzy teoriami, że to może chodzi o to, że ktoś mnie oszukał i teraz jestem wyczulona na takie zachowania a tym, że może to chodzi o to, że współodczuwam ból naciąganych ludzi? Ale oszust, złodziej lustrem dla mnie? Nigdy w życiu! A inni taaaaak. Inni są dla mnie lustrem jak najbardziej. 

 

Kluczem było i nadal jest, przyglądanie się temu, jak reaguje moje ciało. Bo ciało zawsze zna odpowiedź, to tylko my jesteśmy czasami na tę odpowiedź nie gotowi. Są ludzie przy których się spinam i tacy, przy których jestem rozluźniona. Są tacy ludzie, po spotkaniu z którymi, mam szybszy krok, obiad w pięć max piętnaście minut gotowy, power do działania i śpiew na ustach. I są tacy ludzie, których już wiem, że trzeba unikać. Najkrótsza choćby rozmowa oznacza dla mnie wejście w wirtualną smołę, nogi mi się plączą i potykam się o rysy na chodniku. Kiedy tylko zobaczę „objawy” w ciele i dopuszczę do siebie emocje, staram się pomyśleć, co one dla mnie oznaczają. Co mi pokazuje ten, który mnie uskrzydla i ten, który mnie spowalnia. Zawsze – absolutnie zawsze – znajdę ten deficyt w sobie, wadę której nie lubię, detal wkurwiający mnie od wieków. A ten ktoś mi go tylko pokazał. Ale złodziej? Oszust? Nie… Tu coś jest nie tak z tą teorią. 

 

Jak ktoś jest ze mną długo tutaj na blogu wie, że w loterii genowo rodzinnej wygrałam nagrodę grand prix w postaci mojego brata. Ludzie mają różnie z rodzeństwem – my mamy się świetnie. Wyłączając czas walenia się po ryjach, czyli wiek nastoletni – dorosłe życie to dla nas obustronna sielanka. Po prostu lubimy się i tyle. Jak się ma takiego brata, to stresem jest (lub może być) to z kim taki fajny brat się zwiąże na całe życie. Mogła się znaleźć jakaś niedoceniająca go zdzira albo inna rumpla, z którą nic tylko koty drzeć. No przyznaj czasami bywa i tak. Nie, nie  wszyscy jesteśmy poczytalni, kiedy przychodzi do decydowania o małżeństwie. I nie, nie wszyscy w młodym wieku wybierają dobrze. Coś o tym wiem, to mogę tak pisać. Tymczasem mój brat jest już trzysta pięćdziesiąt lat ze swoją żoną Zofią i choć ma na imię Agnieszka, zawsze właśnie tak ją przedstawia. Moja żona Zofia – cytując klasyka. 

 

No i ta moja bratowa to ona jest z tych dalece idealnych. Z tych, co to szyby umyte na kryształ, dom wylizany na błysk, a podłogi tak czyste, że jeść można nie tylko podczas zakrapianej imprezy, gdy gościom puszczają hamulce, ale zawsze. I ta moja bratowa na dodatek jeszcze od siedmiuset lat prowadzi firmę. Ogromną. Moja firma przy jej działaniach to popierdółki druhny drużynowej. Harcerstwo przy lotach w kosmos. A ona ten dom, ten obiad, te okna i te podłogi – to ona to wszystko sama. A ja się pytam od zawsze jak, kurde jaaaaaaak? I mnie to bardzo gryzło. Każda wizyta dół gigant, bo jeśli ona może to znaczy, że się da, więc nie mam wytłumaczenia, że malowałam, albo na drutach robiłam – zamiast „cośtam”. Powiedz, czytasz i pewnie przyszło Ci to do głowy – że pewnie „cośtam” jednak nie domaga. Że nie może być tak, że wszystko idealnie. No znam ją lata. Kurde wszystko. I żeby było śmieszniej – na drutach też robi. I w biżu umie. I w decoupage. Tak dla relaksacji.  Spinało mnie to zawsze, bo w skrytości duszy gdzieś też tak chciałam.

 

Pewnego dnia zmieniło się wszystko. Wyszłam zaryczana z gabinetu jakiejś pani psycholog z kartką, że mam umówić się do psychiatry, bo jej się wydaje, że to depresja. Zadzwoniłam do mojej bratowej, bo nie miałam do kogo. Nie mogła mnie zrozumieć przez telefon, bo wyłam jak syrena. A ja nie mogłam jej nic powiedzieć, bo nie mogłam z tego płaczu rozpaczliwego złapać powietrza. No ale koniec końców wydukałam, że do lekarza muszę. I ona mi do tego lekarza zadzwoniła. I ona mi tę wizytę umówiła. I ona mi załatwiła z tym lekarzem, że wizyta musi być szybko, bo stan koszmarny. I ona już następnego dnia stała pod tym gabinetem na ulicy czekając na mnie, żeby siąść ze mną w poczekani. I ona mi do tego gabinetu przyniosła obiad, bo już wiedziała, że od tygodni nie jem. I wtedy rozpuściło się we mnie wszystko. 

 

Są ludzie tak zorganizowani, żeby mieć zawsze ten obiad w garach, żeby karmić tych, którzy potrzebują. I to jest dobre, że tacy są.  Ten obiad, choć był prawdziwy  i przyniesiony naprawdę, w tym felietonie to  metafora wszystkich rzeczy, które wywołują w nas jakieś emocje. Mnie spinało, bo sama chciałam taka być. Chciałam i próbowałam. Kłopot w tym, że u mnie takie idealne życie jak prowadzi moja bratowa – nie po warunkach jest. Zasobów nie mam. I teraz zamieńmy słowo „idealne” na „unikatowe”, bo piszę do dorosłych i dojrzałych emocjonalnie ludzi sama będąc i dorosłą i dojrzałą, więc wiem – idealny świat nie istnieje. Ja go tak nazywałam, choć słowo „unikatowe” jest tutaj bardziej na miejscu. Przełom w mojej głowie nastąpił właśnie w momencie, w którym dałam sobie przyzwolenie, by ostatecznie paść na glebę i się poddać. To wtedy spadłam do najczarniejszej części „ja”, w której znajduje się jakaś irracjonalna potrzeba, a może wręcz zaborczy głód, „posiadania” życia innych. Już jednorazowa wycieczka w tę otchłań prostuje kręgosłup i przywraca równowagę. To, co następuje później to wielowymiarowe odpuszczenie, które następnie wypełnia miłość. W tym przypadku do mojej unikatowej żony Zofii mojego brata.

 

Kiedy zejdziesz do tej najbardziej wstydliwej części siebie, tej części która zazdrości, pożąda, pragnie — zobaczysz siebie jakiego/jakiej nie znasz. To jak wizyta w salonie krzywych luster. Patrzysz i nie wierzysz. Naprawdę? To ja? Tak – ja. To tu dotarłam do tych oszustów i złodziei. To tu skonfrontowałam się z tym, że drażnią mnie, bo tak naprawdę podobnie jak oni chciałabym się szybko wzbogacić. Taki wiesz …rzut na kasę i już. Tak raz, dwa, trzy i szybko nowy dom. A ja się zarabiam. Dzień w dzień. Tydzień po tygodniu. I tak lata całe urabiam się na każdą zarobioną złotówkę. Ci złodzieje i oszuści w tym wszyscy Ci internetowi, o których często tu piszę, wkurzali mnie, bo gdzieś w głębi siebie chciałabym mieć szybki efekt tak jak oni. 

No powiem Ci – straszna jest taka wiedza na swój temat. 

Czy zachęcam Cię, żeby kupić bilet na taką wycieczkę? 

Tak. Podróże kształcą. 

 

Wnioski, które zdobyłam na swój temat, rozpuściły we mnie zadry, spiny, targające mną emocje. Raz przeżyty taki proces zapisuje się w człowieku na stałe i jak coś mnie w życiu dźwiga – schodzę sobie do tej piwnicznej izby i pytam się Ba-hy, „stara ruro, co Ci jest?” I wtedy Ba-ha mówi, że fryzjerka drażni, nie dlatego że gada głupoty (tak bym ci powiedziała na poziomie intelektualnym), tylko dlatego, że narzekając na szefową, nie ma świadomości obciążeń finansowych zakładu fryzjerskiego, więc ma w sobie nieświadomość, którą ja chciałabym mieć, żeby nie myśleć o finansowych stresach. Bo finanse mnie gniotły całymi latami zanim wyszłam na prostą. Fryzjerka to metaforyczny przykład.

I to wtedy wychodzi, że ta baba, co się na mnie darła w tym samochodzie, to nie irytuje mnie, bo jest niekulturalna i chamska — tylko dlatego, że ja bym tak trochę chciała być taka jak ona, bo wiele razy nie umiałam tupnąć nogą, a powinnam. No chciałabym się umieć wydrzeć wtedy, kiedy trzeba. A jednak tego nie robię. 

 

 

Nauka docierania do tego, co drażni  n a p r a w d ę  zostaje w człowieku na zawsze i z każdym kolejnym analizowanym przypadkiem wnioski przychodzą szybciej. Idzie to mniej więcej tak: aha drażni mnie nie to, że X tylko to, że Y. To Y jest prawdziwe – odczujesz to jako wstyd, że w ogóle tak myślisz. Wtedy zdaję sobie sprawę, że na upartego, gdybym chciała, to mogłabym się drzeć jak ta baba, mogłabym oszukiwać jak kosiarze umysłów i mogłabym jeździć na szmacie czyniąc dom kryształowym, ale jednak nie robię tego, bo: wariant 1. nie chcę (jest to niezgodne ze mną), albo wariant 2. kosztuje mnie to za dużo (warunków nie mam). I wiedząc, że mam wybór, że mogę się drzeć tylko wybieram inną ścieżkę, łatwiej mi dźwigać jej trudy. 

Teraz przykład.  Dzidka Cię drażni. W zasadzie wszystko Cię w niej drażni, ale jakbyś miała wskazać jedną rzecz, to jest to to, że ciągle gada o wakacjach, na które pojedzie. Tymczasem wcale nie chodzi o X (czyli o chwalenie się wakacjami) tylko o to, że Ty też byś chciała na takie wakacje, ale nie masz kasy. A ona ma. Ma, bo zasuwa od rana do wieczora. Mówisz wtedy: dzidka to pracoholiczka. A Ty tak naprawdę chcesz mieć tę kasę jak ona i te wakacje jak ona, ale denerwuje Cię to, że ona się umie zmobilizować do pracy a Ty nie.  Złościsz się na siebie. To Twoje Y.  A drażni Cię pracowitość. Wtedy jesteś na rozstaju dróg i podejmujesz decyzję – zmieniasz życie i idziesz zasuwać jak ona albo odpuszczasz i już nigdy więcej jej opowiadanie o wakacjach Cię nie dźwignie. Nie dźwignie, bo wiesz, że choćby skały srały o 5:30 nie wstaniesz i do 20:30 zasuwać nie będziesz. 

 

I moje podwórko. Nie mogę siedzieć na Instagramie. Szlag mnie jasny trafia. Ja wiem filrtry. Ja wiem inscenizowane. Ja wiem – poza kadrem syf i bałagan. Ja to wszystko, ludzie kochani, wjjjjem. Ale tak naprawdę w głębi siebie chciałabym i wyglądać tak jak te kobitki trzysta lat ode mnie młodsze, i mieć takie domy jak widzę u ludzi, i takie sesje zdjęciowe w tropikach też cholera chciałabym mieć. To mnie drażni. Sorka. Cofam. Drażniło. W piwnicznej izbie Ba-Ha wyrzygała mi na buty, więc zrobiłyśmy sobie zebranie i ustaliłyśmy, że ostatecznie kochamy swoje życie takim jakie jest i zmieniać nic nie będziemy. Już kocham Instagram. 

 

 

To, co przychodzi potem to mentalny luz i miłość. Jestem wdzięczna internetowym kosiarzom umysłów, za to co robią. Dzięki nim moja książka (wy)Ceń się zyskała dodatkowy rozdział, jak się z czasem okazało jeden z najbardziej wartościowych dla tego tytułu. Jestem wdzięczna metaforycznej fryzjerce, bo dzięki niej nie wymagam od osób, z którymi kiedykolwiek współpracowałam świadomości godnej prezesa zarządu. I jestem wdzięczna za bratową, bo dzięki niej wiem, gdzie kończą się moje ograniczenia, a gdzie zaczynają moje możliwości. A mam ich sporo. W moim unikatowym domu prowadzę moją unikatową działalność, która pomaga tym, którym żona Zofia mojego brata pomóc by nie mogła. W moich garach mam wiedzę i umiejętności a ta wiedza jest zawsze podgrzana, gotowa do podania i lekkostrawna. Jestem potrzebna. Bo każdy z nas na swoim odcinku od A do K jest światu potrzebny, choćby po to, by być dla bliźniego lustrem.

 

Wpis ten dedykuję wszystkim tym, w których wzbudzam emocje. Gdybym zrobiła listę spraw i rzeczy, którymi Was drażnię,  mogłabym tymi cechami obdzielić pułk wojska, bo lista jest długa i praktycznie się nie kończy. Jestem dla Was lustrem. Zwierciadłem nielubianych fragmentów siebie. Kocham Was i dziękuję, że jesteście. Energię Waszych myśli transformuję zawsze w zasilanie czystym światłem społeczności Ba-Ha-Art.

 

No dobra a Ciebie? Co Ciebie w życiu dźwiga i drażni? 

W komentarzach poniżej – konfesjonał otwarty. 

 

Zapraszam.

 

Ściskam, 

Basia

#TuSięCzytaWPiątki

 

Ps.

Już 19 sierpnia wybuchnie wielka petarda zmian. Obserwuj profil na Fb i Instagramie oraz relacje. Uchylając rąbka (choć nie za wiele) Ba-Ha musi wrócić do siebie.

 

 

Kategoria:
Kategoria: