fbpx

Mój przyjaciel – mózg!

kwi 30, 2021 | #TuSięCzytaWPiątki

 

Dzień dobry!

Ostatnio zmagam się z moim mózgiem. Zmagam, bo dziad nie chce współpracować jak należy. Kiedy tylko chcę coś zrobić – jeży mi się irokezem jak koty w marcu. W praktyce oznacza to, że ani motywacja, ani odroczona nagroda, ani nawet ambicja nie są w stanie wywrzeć na niego takiego wpływu, żeby się ruszył ostatecznie do roboty.

Początkowo myślałam, że to kwestia zmęczenia. Takiego zwykłego, ludzkiego przepracowania nowymi projektami, z których pierwszy w tym roku – aplikacja – już ujrzał światło dzienne. Kolejne dwa nadal w fazie dopracowywania grzeją warsztat (czyli komputer). No ale zadbałam o siebie i odpoczywam regularnie. Dbam o moją Basię, otaczam opieką, dobrze karmię, zdrowo karmię, wcześnie wyganiam ją spać, relaksuję ją wysiłkiem fizycznym i dobrą książką. A mój przyjaciel mózg staje okoniem i ni du du nie pozwala mi ruszyć się z miejsca. 

Z mózgiem jest tak, jak z kotem. Każdy wie, że koty lubią tylko to, co znają. Jeśli tylko zmienić coś w domu, układ foteli, szafek, jeśli zrobić choćby najdrobniejszy remont, kot z miejsca się foszy i obrażony będzie spać pod łóżkiem. Chyba że przestawimy łóżko – to pójdzie spać do szafy. Szafy, którą zna. Innymi słowy kot zrobi wszystko, żeby dać nam do zrozumienia, cytując noblistkę, że „tego się nie robi kotu”. Na koty mam swój sposób. Trochę głasków, jakieś lepsze jedzenie, chwila zabawy w „ja ci rzucę piłeczkę, a ty ją goń niczym tygrys gazelę” i sytuacja wraca do normy. Więc szukam sposobu na mój leniwy mózg, bo coś mu się poprzestawiało tak, że dotychczasowe fortele na niego nie działają.

Od dziecka słyszymy, że jako ludzie, wykorzystujemy zaledwie kilka % możliwości naszego mózgu. Zawsze mnie zastanawiało, co z resztą możliwości? Pytań zresztą miałam więcej. Na przykład –  na jakiej podstawie naukowcy są w stanie stwierdzić, że to co jest wykorzystywane to zaledwie kilka %. Co umie zrobić osoba, która wykorzystuje 50% możliwości? A co taka, która dobija do 90% ? Aż pewnego dnia dotarłam do jakiegoś wystąpienia, w którym specjalista od mózgu powiedział, że to wszystko są większe bądź mniejsze bzdury, bo żeby wiedzieć jakie są możliwości systemu operacyjnego musimy go analizować systemem przynajmniej o jeden rząd wielkości większym. A że mózg jest sam w sobie systemem operacyjnym, który jest analizowany przez inne mózgi – czyli takie same systemy operacyjne, to my jeszcze dużo o tym mózgu nie wiemy – i zapewne długo nie będziemy wiedzieć.  Trudno się z tym nie zgodzić.

Są jednak rzeczy, które o mózgu wiemy, a naukowcy znaleźli sprytne sposoby, żeby w toku wielu testów i eksperymentów je potwierdzić. Np to, że mózg kocha powtarzalne czynności a nie lubi nowych, bo nauka nowych wymusza zbyt duże zużycie energii. Nasz mózg dbając przede wszystkim o to, by nas utrzymać przy życiu nie ma żadnego interesu w tym, żeby zużywać kalorie na rzeczy i sprawy nowe. Tok rozumowania tego narządu jest taki – jeśli zużyję zbyt dużo kalorii na naukę nowych rzeczy – w przypadku zagrożenia  braknie organizmowi sił, by uciekać.  Zatrzymam więc pomysł na etapie… pomysłu, żeby przypadkiem ciałko, którym zarządzam się nie spociło. Kto wie, co będzie za godzinę? Może wybuchnie wojna? Może ten tygrys, (od tej gazeli) zawieruszy się gdzieś w okolicach naszej jaskini – przypomnę jaskinię mamy teraz  na Mickiewicza 7/13 – i może trzeba będzie przed nim uciekać? To dlatego choć przychodzi Ci myśl, żeby iść na fitnes, albo żeby pobiegać, (nawet masz nowe dresy kupione na tę okoliczność w Lidlu) jednak nie idziesz. Zostajesz w domu i jako dyrektor Netflixa zarządzasz zasobami kolejnych odcinków ulubionego serialu. Dlaczego? Bo to znasz. Bo przy tym nie zużywasz kalorii. Tyjemy więc nie dlatego, że zżeramy za dużo czipsów 😉 tylko dlatego, że słuchamy podpowiedzi naszego mózgu. 

Jeżeli chcemy utrzymać ten nasz system operacyjny w dobrej kondycji do późnej starości należy przynajmniej raz na pół roku uczyć się czegoś nowego. Od kiedy dowiedziałam się o tym, wcieliłam tę zasadę w życie i wymyślam różne czelendże, żeby tylko nie dać mózgowi zdziadzieć. Już od wielu lat raz na pół roku chwytam się za coś nowego albo wracam do tego, co robiłam kiedyś jako dziecko (lub nastolatka) ale na wiele lat zarzuciłam daną aktywność. Obserwuję wtedy jak mózg mi się jeży, jak mnie chce zatrzymać, jak mi podsuwa różne głupie myśli w stylu „daj se spokój, nie rób tego, taka zmęczona jesteś”. Do ekstremalnych zachowań mojego mózgu należą próby UWAGA rozchorowania mnie, żebym tylko siadła na czterech literach i nie wymyślała żadnych nowych rzeczy. Cwaniak. Chodzę wtedy ze stanem podgorączkowym i włączam myślenie. Nie ma szans, żebym mogła być chora, z nikim się nie widziałam, ubieram się odpowiednio do pogody, jem zdrowo – ej dziadu, odpuść. I gorączka spada a ja robię to, co chcę. 

No i tak to działało przez ostatnie lata. Grałam z tym moim mózgiem w grę „spróbuj mnie zatrzymać” i rozgrywki te zaliczam do bardzo udanych. Nawet miałam taki czas, kiedy mówiłam głośno i z dumą: rządzę ja nie mój mózg. Kiedy pisałam książkę, było to dla mojego mózgu nie lada wyzwanie. Codziennie wymyślał mi różne bzdury czemu nie powinnam siadać do biurka. Blokował mnie jak ta lala, praktycznie każdego dnia. Raz byłam niewystarczająco mądra, innym razem zbyt zmęczona, następnie nazbyt rozdrażaniona jakąś domową sytuacją, by znowu zaliczyć bezsenną noc, po której nie sposób siąść i pisać od rana. Ale ja wiedziałam, co on robi. Wrzuciłam mu więc nową aktywność, której nie znał, żeby brzęczał mi tam – pisanie zostawiając w spokoju. Zaczęłam biegać. Pisać umiem, więc stopniowanie trudności, (co jest cięższe: bieganie czy pisanie książki) przechyla szalę na rzecz biegania a puszcza wolno pisanie. Tadam! I jak tak całe lata się z nim bawię. Do teraz. 

Ostatnio ten fortel przestał działać. Jakby dziad się wycwanił i zorientował jaką technikę „obejścia” stosuję. Mam dwa grube tematy zaplanowane na ten rok – a ja stoję w miejscu. To nie jest ani dojrzewanie, ani prokrastynacja. To jest strach żeby iść w tych tematach dalej. Wynajduję więc tysiące zajęć codziennych, żeby nie mieć żywcem czasu na to, co zaplanowane, rozgrzebane, wymagające dokończenia, a przede wszystkim dla mnie nowe. A jak nowe – wiadomo – mózg jak kot, grzbiet z irokezem od łba do ogona, ogon napuszony, krok zwalnia, postawa blisko ściany. Bliżej ściany znaczy bezpieczniej. Straciłam już wiele tygodni na próbach dotarcia do tego, dlaczego tak mi się porobiło i wreszcie wymyśliłam rozwiązanie. Nie czekam już pół roku na naukę jednej nowej rzeczy. Dla mózgu to był już schemat.  Ja tego dziada, przyjaciela mojego najlepszego, zaczęłam trenować codziennie.

Codziennie robię jedną, drobną, nową rzecz, której wcześniej nigdy nie robiłam. Nie są to imponujące zadania, które rzucą Cię na kolana. Nie, nie. To drobiazgi.

Gotuję nowe potrawy. Wyciągam książkę kucharską, losuję stronę i choćby nie wiem co – gotuję. Jak nie mam składników w lodówce to zamieniam na to, co mi przyjdzie do głowy. Ale gotuję nowe. To dla mózgu wystarczający trening dzienny. Oczywiście, że część z tych rzeczy mi nie smakuje. Gdyby to były moje smaki, pewnie gotowałabym to już wcześniej. Ale część tych nowych potraw mnie pozytywnie zaskoczyła i zostanie z nami na dłużej. Tu chodzi o to, żeby wprowadzać nowe.

Inny przykład. Wyjechałam teraz na dwa dni do Warszawy. Samochodem, bo odstawiałam TeŻeta na lotnisko. Auto jak zawsze zostawiłam na parkingu, żeby przez te dwa dni transportować się jak zawsze taksówkami. I nagle myśl – a może autobus?  Autobus i Warszawa to nie jest to, co Tygrysek lubi najbardziej, bo wiele razy pojechałam na Pragę zamiast na Mokotów. (Dla tych, co nie z Warszawy – w przeciwną stronę). Czyli stałam po przeciwnej stronie ulicy wsiadając w dobry numer transportu miejskiego, nie łapiąc kierunków, choć teoretycznie miasto znam, bo przecież kilka lat tu mieszkałam.

Tym razem uparłam się, że spróbuję w te autobusy. Ściągnęłam aplikację, kupiłam przez nią bilet, skasowałam go korzystając z QRkodu itd. Wszystko oczywiście w dużym stresie. Denerwowałam się, ALE ZROBIŁAM NOWĄ RZECZ. Dla osób mieszkających w dużych miastach to nie jest wyczyn – dla mnie to było nowe, stresujące i ciekawe doświadczenie. Kiedyś bym odpuściła i wydała kilkadziesiąt złotych na taksówki.  Dziś dopisałam jazdę autobusami do spisu nowych rzeczy, które zrobiłam łamiąc tym samym schemat.

Jeszcze inny przykład. Spaceruję codziennie. Tyle ile się da. Staram się przejść 10 tysięcy kroków każdego dnia. Nie chodzi o figurę Chodakowskiej. Chodzi o to, żeby się ruszać. Zawsze chodzę jedną trasą. To ta sama trasa. Od zawsze. A teraz zmieniam. Zmieniam też układ siedzenia przy kuchennym stole. Wiadomo – każdy ma swoje miejsce. Więc robimy roszadę. Jedna, drobna, nowa rzecz dziennie. Zmieniam miejsce, w którym robię na drutach. Na początku jest dziwnie, nic mi nie pasuje, potem głowa puszcza. Staje się bardziej elastyczna. Jak już przywyknie – znowu wracam na „stare” miejsce. Każdego dnia robię jedną, drobną,  nową rzecz. A teraz najważniejsze. Mój mózg zaczął ze mną współpracować. Wierzę, że już niedługo napiszę Ci, co jest wielkim projektem numer 2 i numer 3 zaplanowanym przeze mnie na ten rok.

A teraz wisienka na torcik zmian. Zapraszam Cię do wspólnego działania.#JednaNowaRzeczDziennie – to hasztag, którym oznaczysz w grupie „Kierunek – pasja!” lub na swoim FB lub INSTAGRAMIE swoją jedną, nową rzecz. Inspirujmy się do mobilizowania naszych mózgów. Niech nam służą. Długo. 

Ściskam, 
Basia

#TuSięCzytaWPiątki

 

Ps. 

Czekam na Twój komentarz!