fbpx

NIHIL SINE CAUSA

wrz 9, 2018 | motywacyjne

Nowy rok – teoretycznie powinniśmy świętować w marcu. Wtedy by się wszystko zgadzało astrologicznie. I tak – oczywiście licząc od marca – grudzień (w wielu językach december) byłby miesiącem dziesiątym (z greckiego DEKA, z łaciny DECEM). Ten cyfrowy przelicznik inspirowany łaciną i greką, zgadza się zresztą dla września, października i listopada – też. Pewnie zgadzałby się jeszcze lipiec i sierpień ale sam Juliusz Cezar podarował sobie lipiec – miesiąc najpiękniejszy – uświetniając go swoim imieniem. Jakby na to nie spojrzeć, coś się mecenasowi sztuki kalendarzowej należało. To właśnie Juliusz Cezar zamówił opracowanie „kalendarza słonecznego” u greckiego astronoma Sosygenesa. A że lipiec już był zajęty to trochę później Oktawian August – cesarz zresztą – musiał zadowolić się sierpniem.
Życie.

Kalendarze… kalendarze… kalendarze… gregoriański, księżycowy, aztecki, słowiański, chiński, starogrecki, prawosławny… kto ma władzę – ustala jak mu wygodnie – tam gdzie jego władza sięga.
Ale nie o kalendarzach dziś będzie.
Dziś będzie o zmianie życia i o obietnicach noworocznych, bo dziś nów w znaku Panny a wraz z nim wchodzimy w… TADAM… nowy rok numerologiczny. Tym razem to rok numer 3.
Mówiłam – święto ruchome. 

Czasami jest tak, że zabrniemy w życiu w ślepy zaułek. Tkwimy w jakimś miejscu – zupełnie bez sensu nazywanym przez psychologów – strefą komfortu. Ani tu dobrze, ani wygodnie, ani – to chyba najważniejsze – perspektywicznie. Tkwimy w koszmarnej pracy, w długach, w otyłości, w niefortunnym związku albo bez związku właśnie. Tkwimy w nałogach, w przekonaniach, w nienawiści. No ludzie w dupie po prostu tkwimy albo – bardziej dyplomatycznie rzecz ujmując – w mrokach naszego ego. No i nie podejmujemy decyzji o zmianie racjonalizując powody dla których robimy to, co robimy, bo wtedy i tylko wtedy (kiedy nie zmieniamy) nigdy o sobie nie pomyślimy, że byliśmy cymbałami, bo mogliśmy zrobić (zmienić) to coś – wcześniej.

Żeby coś zmienić – potrzebna jest dźwignia. Tak zwany lewar.
Dźwignia może być negatywna – nie chcę chorować, więc schudnę. Dźwignia może być pozytywna – chcę być zdrowy, więc schudnę.
Ile ludzi tyle teorii, która z dźwigni jest silniejsza.
Jest też dźwignia społecznego owczego pędu. W zasadzie, to nie wiem, czy jest ale ja ją tak nazywam. Dźwignia społecznego owczego pędu, to ten moment, kiedy wszyscy ludzie na hura robią to, co inni. To te wszystkie publiczne deklaracje: schudnę do wakacji, od nowego roku nie palę, czy do końca roku wyjdę z długów.

Lejek tej zbiorowości jest szeroki, bo dotyczy wszystkich ludzi, którzy świętują Sylwestra 31 grudnia i akceptują fakt, że Nowy Rok wypada 1 stycznia. Dodatkowo lejek ten jest mocno stymulowany przez media i memy znajomych na fejsie i już mniej więcej od połowy listopada zaczynamy czuć presję zmiany na plecach w postaci artykułów o noworocznej liście postanowień. Ponieważ lejek jest szeroki – to nikły promil (nawet nie procent), którym się uda wytrwać w swych postanowieniach jest również duży. Słyszymy przecież od znajomych, że to czy tamto od 1 stycznia… Jednak najczęściej przed upływem 21 dni od nowego roku padamy na pysk razem z naszą listą, postanowieniami i ambicjami, żeby coś zmienić.
I…
I znowu czekamy 365 dni – rozwalając nasze pieniądze, popadając w długi, obżerając się, marnując swój potencjał w beznadziejnej pracy. Czekamy na kolejny nowy rok, na kolejną listę jak na pociąg, który odjeżdża tylko raz w roku.
Czemu?
Bo owczy pęd społeczny to niestety za słaba dźwignia.
Czekanie rok na nowy rok – to jak bycie pasażerem na dworcu, czekając na pociąg, by ostatecznie zorientować się, że odjechał nam peron.

 

 

Ile ostatnich paczek papierosów wypaliłeś w życiu (to zdanie zrozumie tylko nałogowy palacz). Ile win było tym ostatnim winem w życiu? Ile razy był pierwszy dzień diety. Ten fantastyczny pierwszy dzień, kiedy determinacja była silniejsza niż głód. Lepiej nie myśleć, bo człowiekowi się źle robi myśląc o sobie. Niestety wiem, o czym piszę.
Jednak na przekór nawykom – bo w gruncie rzeczy nie rozbija się tu o głód a o nawyk – szukajmy dźwigi.
Nie czekajmy 365 dni.
Nie udało się na początku stycznia – spróbujmy przy okazji nowego roku prawosławnego.
Wytrzymałeś tylko 2 dni – nie szkodzi. Za chwilę początek roku chińskiego. Padłaś po 72 godzinach – nie szkodzi – za chwilę równonoc.
Aż osiągniemy cel.
No właśnie – cel.

Czasami cel jest za duży i niemożliwy do wyobrażenia. A możemy osiągnąć tylko to, co sobie wyobrażamy.

Gdyby zmienić optykę patrzenia na cel nie w kategoriach celu ostatecznego – przebiec maraton, minus 35 kilo żywej wagi, bezwzględnej abstynencji, czy całkowitej spłaty długów, koniec toksycznego związku – tylko w kategoriach małych bułeczek, to 3 kilogramy mniej, 3 kilometry biegu dziennie – wydają się być całkiem, całkiem realne do osiągnięcia.
Gdyby popatrzeć na to, że moglibyśmy palić cały miesiąc, wytrzymanie 7 dni – nawet rozrzucone to tu to tam po kalendarzu, daje nam aż tydzień bez nikotyny.
Ile razy pogratulowałeś sobie tych 7 dni?
Padanie i podnoszenie się po porażkach nie czekając na styczeń zwielokrotnia nasze szanse na osiągnięcie celu ostatecznego.
Wystarczy tylko… podjąć decyzję.
Że to dziś.

Tym razem przyszło zamówienie dla siostry. Dla starszej siostry.
Rzadko kiedy zamawiają młodsze siostry dla starszych – zazwyczaj kierunek jest odwrotny. Pierworodna przejmując rolę opiekunki dba o młodszą świat do stóp jej kładąc. A tym razem a kuku. Niespodzianka. I jeszcze intencji miliard dwieście. I jeszcze żeby było jej dobrze w życiu i jeszcze żeby … Myślę: blejtram 2 x 2 metry tej ilości nie wchłonie chyba trzeba malować na większym.
Na szczęście mieszkanie starszej siostry okazało się być przytulnie małe.

Towarzyszy nam w życiu nieustannie prawo przyczyny i skutku. Maraton to nie kilka godzin ostatecznego biegu – to setki czy nawet tysiące dłuższych i krótszych treningów. Otyłość nie robi się nam z wtorku na środę – to suma naszych wcześniejszych zachowań. Na tkwienie w toksycznym związku składają się wszystkie nasze cząstkowe decyzje. U podstaw wszystkiego leżą każdorazowo nasze decyzje.

Nihil sine causa – mawiali łacinnicy. Nic bez przyczyny. To popularne łacińskie powiedzenie docenili architekci i budowniczy Wawelu. Napis ten, jako swoiste przypomnienie źródła dzisiejszego stanu jest wyryty w kamieniu nad drzwiami wejściowymi do renesansowej… toalety.
Nie. Już mnie to nie śmieszy.
Zdanie: nihil sine causa – przypominam sobie zawsze jak wywala mnie z zakrętu życia gdzieś do rowu refleksji i gdzie skutek biorę w ręce jako wynik wcześniejszych moich działań lub… braku działań właśnie.

I tak sobie siedzę z tymi farbami. Tak sobie myślę. Tak szukam w sobie rozwiązania dla jednej spójnej intencji. I tak do mnie dociera, że WIEM, że żadna mandala nie spełni niczyich marzeń, pragnień czy oczekiwań – jeżeli ktoś sam nie przejmie odpowiedzialności za swoje życie i własne poczucie szczęścia.

Więc: nie na miłość i nie na pieniądze. I nie na miliard dwieście innych potrzeb. A na umiejętność podjęcia decyzji, które będą służyć, nie tylko w numerologicznym – trzecim – roku, licząc od dziś przez umowne 365 dni. Decyzji, które będą służyć, wspierać, otwierać na nowe, rozwijać, chronić. A wtedy i pieniądze i miłość i cała błogosławiona reszta po prostu przyjdzie.
Nic bez przyczyny.

Akryl na płótnie.
50 x 50
Runa algiz.
Spirala prawoskrętna, żeby zaczęło się nowe.
Nihil sine causa.

Miłej niedzieli.
Uf.. zdążyłam. Wiem. Późno.
Ale wiecie w końcu nowy rok…