fbpx

Słodki smak mówienia NIE!

mar 26, 2021 | #TuSięCzytaWPiątki

Dzień dobry!

Wiosna! Przynajmniej w kalendarzu. U mnie jeszcze wczoraj było bardzo zimno, a dziś idziemy w kierunku słońca i pierwszych wiosennych podrygów. I bardzo, kurde, dobrze. Jako osoba uzależniona od światła od marca do października wiem, że żyję. Potem hibernuję i udaję, że jestem. Udawanie to przynosi różne skutki. Raz lepsze, raz gorsze. Wiadomo. Życie.

 Dziś o magicznym słowie „nie”, którego absolutnie organicznie nie mam w słowniku. Powiedzieć, że jestem „YES GIRL”, to nie powiedzieć nic! Oczywiście proszę nie rozciągać tego na wszystkie sprawy i kategorie, bo wychowana w domu z prababką Marianną w tle, od zawsze wiedziałam, że ważne jest, żeby: nie byle z kim, nie byle jak i nie byle gdzie! Co nie zmienia faktu, że odmawianie nie należy do moich tajnych mocy. Co więcej, przez dekady całe była to umiejętność, koło której nawet nie stałam. 

 

Wszystko zaczęło się od książki David’a Walsh’a „No”. (Cały tytuł brzmi: „No. Why kids – of all ages – need to hear it and ways parents can say it.) Trafiłam na nią podczas przygotowań do jednej z moich większych tras szkoleniowych. Szkolenie było z marketingu, a tytuł wyskoczył mi „przypadkiem”, kiedy szukałam źródłowych badań dotyczących testu pianki marshmallow. To taki test, który pokazuje, że niektórzy z nas mają w sobie naturalną lekkość, by nie konsumować (wszystkiego) tu i teraz. Test dotyczył dzieci, którym dawano możliwość zjedzenia słodkiej pianki od razu albo… gdy poczekają kilka minut mogą dostać w nagrodę drugą piankę! I wtedy na legalu zeżreć sobie dwie. Proste? Proste. Czy łatwe do wykonania? Nie! Masz 4 lata i niby rozumiesz o co chodzi w zadaniu, ale pianka leży przed Tobą i wyraźnie słyszysz jak do Ciebie mówi: zjedz mnie! Finał tego doświadczenia był taki, że niektóre dzieci umiały powiedzieć sobie nie i poczekać na zdublowaną ucztę a inne wpierniczały wszystko jak tylko zostały z pokusą sam na sam. 

 

To tylko część projektu. Po 20 latach sprawdzano jak wiedzie się dzieciom z tego eksperymentu. I tu zaskoczenie. Piankowi skrytożercy, którzy nie potrafili poczekać na odroczoną nagrodę mieli niższe wyniki w nauce, gorsze zarobki, mniejszą ogólną satysfakcję z życia, mniej trafiony dobór partnerów życiowych. Doświadczenie to było tak przełomowe, że powtarzano je już pierdyliar razy i za każdym razem wyniki były i są takie same.

Nie zeżresz — lepiej Ci w życiu.

Zeżresz — sam(a) rozumiesz — kaszana.

Jestem przekonana, że wpierniczyłabym piankę od razu, nie czekając aż instruktor opuści pomieszczenie i przejdzie za weneckie lustro. W każdym razie zrobiłabym to mając cztery lata. Dziś? Zupełnie inna historia.

 

Książkę Walsh’a pochłonęłam w tydzień. Nie jest tak obszerna i skomplikowana, ale czytałam ją po angielski a tu idzie mi znacznie wolniej niż po polsku. Czytałam i płonęłam jak pochodnia u stóp Nerona, bo docierało do mnie, że każde moje NIE, które podaruję dzieciom, to najlepszy posag, w jaki mogę je wyposażyć na resztę ich dorosłego życia. Nie będę Ci spojlerować całej książki — zostawię tu tylko taki fakt, że wraz z jej przeczytaniem — maszyna mojej głowie ruszyła.

 

Po pierwsze dotarło do mnie, że słowo NIE, nie figuruje w moim słowniku. Po drugie, jak już się gdzieś zawieruszy to raczej w dodatku i erracie do tegoż słownika, a nie w jego tomie głównym pod literą „n”. Po trzecie uzmysłowiłam sobie, że brak tego słowa, ta organiczna nieumiejętność mówienia NIE — jest w 100% odpowiedzialna za 50% moich problemów. (Za drugą połowę jestem odpowiedzialna ja sama. Ja i moja czasowa niepoczytalność. Jak patrzę na niektóre z moich życiowych wyborów idę w zaparte, że musibałam być wtedy niepoczytalna. Na bank). I tak słowo NIE stało się na kilka lat moim świętym Graalem, o którego zdobycie walczyłam w zacnym towarzystwie, czyli sama ze sobą.

 

Gdybym umiała mówić NIE, nie brałabym na siebie tak wielu zadań. A brałam. Tyle ile się dało. A jak się nie dało? Nadal brałam. I w życiu prywatnym i w życiu zawodowym. Urobiona po kokardy niezmiennie trwałam na stacji „YES GIRL!” — naiwnie licząc, że jakiś pociąg z napisem „Jedziemy ci kobieto na ratunek!” zabierze mnie z tego peronu do innej rzeczywistości. Najlepiej takiej, gdzie jednorożce rzygają tęczą, obiad robi się sam, kibel nigdy się nie zatyka, a koty zawsze są najedzone. Tymczasem bez tego cholernego NIE, w miejscowości Cymbalica Naczelna Kolonia Bagno stałam i biernie czekałam na pociąg zmian, z zaskoczeniem obserwując jak odjeżdża mi peron.

 

Zaczęłam od dzieci. Tu było najłatwiej, bo nigdy nie miałam aspiracji, by dzieci realizowały moje niezrealizowane rejestry. Efekty przychodziły skokowo i były warte każdego focha, który przyszło mi przeżyć będąc rodzicem. Chciałabym Ci napisać, że równie gładko poszło mi w innych obszarach — ale nie mogę. Bo nie poszło. Są ludzie, ludzie sępy, ludzie tak bardzo przyzwyczajeni do naszego TAK i tak bardzo zakochani w sobie, że ci ludzie — no ludzie kochani — oni nigdy, ale to nigdy nie zaakceptują zmiany na NIE. Zapomnij. I już teraz się z tym pogódź.

 

Za to moje NIE — a dokładniej za wybicie się na niepodległość mówienia NIE — w wielu miejscach zapłaciłam głową. Bo jak dawca mówi biorcy NIE, to w 9 przypadkach na 10 skończy z ogryzionym łbem i aortą owiniętą wokół kikuta szyi. (Krew, wszędzie pełno krwi. Wiadomo. Sceny jak z horrorów). Za to moje NIE zapłaciłam utratą „znajomych” (cudzysłów zamierzony) i takim ostracyzmem graniczącym z banicją, że ja Cię przepraszam. Taki był początek. Każdy kolejny dzień. Tydzień. Każdy kolejny miesiąc składający się na kwartał a ten wchodzący w skład każdego kolejnego roku, skutkował zmianami, których nie powstydziłyby się najzacniejsze miejsca kultu, cudami zresztą słynące. Dostałam w prezencie od siebie więcej czasu, więcej pieniędzy, więcej spokoju, więcej siebie. Paradoksalnie najbardziej zaskakującą pochodną tego NIE był szacunek otoczenia. Szacunek, którego NIE było, gdy byłam na każde zawołanie. Czyż to nie głupie?

 

Uważam, że głupie. Głupie jest to, że będąc dobrym człowiekiem, oddającym siebie innym nie dostajemy zwrotnie uznania, wsparcia, czy choćby zwykłej ludzkiej pochwały. O respekcie to już w ogóle zapomnij. Dostajemy pozory akceptacji podszyte oczywiście mechanizmem dbania o to, by dawca pozostał dawcą. W innym przypadku źródełko wyschnie a to nie jest w interesie biorców. Dba się o nas tak, jak dba się o przedmiot. Na przykład samochód. Zadbany będzie dłużej jeździł. Szacunek rodzi się dopiero wtedy,  kiedy nasze NIE dojdzie do głosu, a głos ten wyjdzie z naszej krtani i odbije się szerokim echem w naszym środowisku. Oczywiście po drodze będą straty. Trupy relacji. Dąsy i animozje. Wytrzymaj. Powiedz NIE. Ty wiesz, o jakie NIE mi chodzi w Twoim konkretnym przypadku i Ty wiesz, że ten tekst napisałam właśnie dla Ciebie, w tym najbardziej dla Ciebie potrzebnym momencie.

 

Biznes, sprzedaż, marketing.

Bardzo trudno jest mówić nie, kiedy prowadzimy biznes czy po prostu chcemy dorobić na własnej pasji. Trudność ta wynika z tego, że po jednej stronie mamy potencjalny zarobek (a przynajmniej jego wizję) a po drugiej zdrowy rozsądek. Ten ostatni rzadko wygrywa z potrzebą opłacenia rachunków, co jest zresztą w pełni zrozumiałe. Trudno jest mówić nie nielubianym klientom, trudnym zleceniom, karkołomnym oczekiwaniom kupców. Trudno i … i bardzo dobrze. Ma być trudno. W biznesie z tym nie jest trochę inaczej niż w życiu. Tu z rozdawnictwem nie — trzeba bardzo uważać.

 

Dzisiejszy felieton odpali w głowie przynajmniej części czytelników chęć szastania tym nie w biznesie. Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto sobie nie pomyślał, że teraz może, bo przecież o tym napisałam. Stąd też mój komentarz marketingowy do tego, co powyżej. Wstrzymaj konie. Ochłoń. Wyłącz emocje. Włącz myślenie. Wycisz ego.

 

To prawda, że czasami mamy do czynienia z ludźmi, których nie lubimy, ale jednak nam płacą więc zaciskamy zęby już nas bolą i to bardzo. Prawdą jest też to, że nie wszystkie działania związane z prowadzeniem firmy są tym, co tygryski lubią najbardziej. Ach jak i tu chciałoby się wdrożyć mocne NIE. Jednak zanim to zrobisz podzielę się z Tobą radą przetestowaną na setkach moich klientów.

Jest czas, kiedy nie stać Cię na mówienie NIE. I dosłownie i metaforycznie. Ten czas to moment, kiedy Twoje działania sprzedażowe (obojętnie biznes czy tylko dorabianie) dopiero raczkują. Jeśli nie masz takiej ilości klientów, która w przypadku prowadzenia biznesu w całości pokrywa Twoje koszty — słowo nie musi poczekać.

 

Analogicznie rzecz się ma, kiedy prowadzisz już firmę jakiś czas lub jakiś czas dorabiasz, ale nie robiłaś/łeś tego z głową, a raczej na oślep. Jeśli dopiero teraz zaczynasz kumać marketing, jeśli dopiero teraz opracowujesz skrupulatnie obraz własnego klienta czy kanały dotarcia, to niezależnie od tego ile lat już się turlasz w swojej branży — to jest Twój początek. Tu i teraz jesteś, bo musisz być w całości na TAK. Błagam włączamy myślenie. Nie piszę o rzeczach zdrożnych, nieetycznych, czy niezgodnych z prawem. Piszę o tym, że nawet jak Ci się nie chce — to bloker w zęby — i do przodu. I ja wiem, że mówienie nie w biznesie kusi tak samo mocno jak czterolatka pianka Marshmallow. Wściekaj się. Marudź. Wbijaj gwoździe w starą deskę. Odwracaj swoją uwagę od nie. To NIE czas na NIE.

 Dopiero kiedy przez kilka miesięcy utrzymujesz tendencję wzrostową zarabiania na swoje koszty — możesz pozwolić sobie na NIE. I tego Ci życzę. Życzę Ci dnia, w którym głośno powiesz: nie, tego już nie robię.

 

A teraz czas na Ciebie i Twoje wnioski. Czemu lub komu chcesz dziś powiedzieć NIE?

 

Ściskam, 
Basia