WYCIĄGNIJ RĘKĘ
Moim największym – o ironio – odkryciem na drodze mandalowania był ( i prawdę powiedziawszy nadal jest) zwrot: „zasługujesz”.
To ten moment AHA! kiedy wbici we wzorzec bycia dawcą czytamy lub słyszymy o tym, że my skonstruowani do dawania i służenia innym ludzie, na coś zasługujemy. I w zasadzie, jakby się wsłuchać lub wczytać w ten traktat samoakceptacji, zasługujemy na wszystko.
Wszystko, czego potrzebujemy.
Wszystko, co wymarzymy.
Wszystko, co dla nas najlepsze.
Zasługujemy. Taka teza.
Drobnym druczkiem w tej mentalnej umowie pomiędzy: ja – a – ja, Kreator Świata dopisał lekką ręką, że jedyne, co mamy zrobić to otworzyć się na to.
No miszcz.
Zaprogramowani na dawanie – a nie branie – my dawcy bezgraniczni (bo nasze dawstwo a w zasadzie rozdawnictwo nie ma granic) – z niesłabnącym zainteresowaniem obserwujemy ludzi płynnie mylących słowo „zasługuję” ze zwrotem „należy mi się”. Obserwujemy ich zagarnianie świata dla siebie, walki w sądach, kłótnie rodzinne, rujnowanie relacji, zabezpieczanie siebie i wyłącznie siebie cudzym kosztem – a wszystko pod sztandarami „należy mi się” i wejścia w profil „jestem ofiarą”. I z jednej strony nas to przeraża, z drugiej im współczujemy wiedząc, że walcząc, zwrotnie dostaną tylko walkę, a z trzeciej strony (o ile taka jest) trochę im zazdrościmy. Tak minimalnie. Tak tylko odrobinę. Tak podprogowo.
Bo oni wiedzą jak wyciągać obie ręce z oczekiwaniem pełnym presji: DAJ.
Gdybym wiedziała gdzie jest ten guzik, który przekształci mnie z ludzika ściśniętego w pokoju mojego ego (a pokój ten musicie wiedzieć jest większy niż rozstaw moich ramion) od razu nacisnęłabym go z całej siły, żeby już nie żyć w tym mentalnym skurczu. Nie znosić tego, co przynosi los, Bóg, kosmos, matka natura. Gdybym tylko wiedziała, gdzie jest ten guzik. Gdzie jest jakiś zaczarowany ołówek, dźwignia czy pierścień, po przekręceniu którego poczuję, że zasługuję a wtedy wszystko się zmieni.
A jeśli nie wszystko – to chociaż część.
A jeśli nie część to chociaż… cokolwiek.
#Złość.
Czytając kolejną książkę, czy będąc na kolejnych warsztatach o modelowaniu swojego życia, o pozytywnym nastawieniu, o kreacji przyszłości w teraźniejszości, o projektowaniu tu i teraz bez wysiłku, bez lęku, w otwartości na obfitość – prędzej czy później dochodzi się do ściany. Brzmi cudownie. Ale nie działa. A w każdym razie nie u mnie.
#Wyparcie.
No dobrze. Słucham przykładów z życia płynących o tym, że to możliwe. Niby namacalnie widzę tych ludzi, którzy już są tam gdzie wymarzyli. I niby tak, tak – otwieram się na nowe. (Och jak ja się otwieram. Och jak bardzo. No ludzie otwieram się, widzicie?). Tylko poproszę, a ja proszę naprawdę bardzo ładnie, żeby to nowe to było na moich warunkach. Wyłącznie.
#Negocjacje.
No ale nie jest. Nikt nie słucha moich „chceń”. Tak jakby Bóg, los, kosmos razem z matką naturą siedzieli sobie wszyscy razem zupełnie spokojnie w knajpie obojętności i bawili się tam w najlepsze, ironizując z moich postaw. Czasami wręcz słyszę ich sarkastyczny chichot, nad tym, że chcę nowego kurczowo trzymając się pamiątek z przeszłości.
#Załamanie.
Odejście od źle wybranego partnera – daje ciszę, spokój i wolność, ale niesie też ze sobą konsekwencje życia w pojedynkę. Te dobre konsekwencje – przyjmujemy bez zastrzeżeń, te trudniejsze urastają w naszej głowie do problemów i znów nam jest źle i zaczynamy narzekać. Ile razy chcieliśmy zamiany ale wyłącznie na naszych warunkach? Sztuką, prawdziwą sztuką życia, jest przyjęcie zmiany bez oczekiwań.
#Pogodzenie.
Otwarcie na nowe przynosi pustkę. Niezapisaną kartę refleksji nad nami i naszym życiem. Jest dla mnie rodzajem dźwigni, zastrzykiem odwagi, niezbędnym, by ruszyć w nieznane bez lęku. Dopiero wtedy siedzący wygodnie na naszej miękkiej, zielonej kanapie – strach – ustępuje miejsca – pewności. To moment, gdy zaczynamy ufać sobie. To moment kiedy nie mamy oczekiwań. To czas kiedy uczeń jest gotów – dopiero wtedy może nadejść – mistrz.
#Poszukiwanie rozwiązań.
Mandalowanie – rozumiane jako wyciszenie przy malowaniu – przyniosło mi otwarte oczy, uszy, które słyszą więcej i serce, które czuje mocniej. Siedzieć i medytować nie umiem. Ale umiem siedzieć i malowować, a to wyłącza w moim mózgu opcję „martw się babo, bo przecież na pewno masz czym”. Bo jak każdy – naprawdę – mam czym się martwić.
Dzieci. Praca. Dom. To obszary bazowe.
Pieniądze. Relacje. Ludzie. To obszary pośrednie.
Polityka. Niesprawiedliwość. Ludzkie dramaty. To level hard. Dla fachowców takich jak ja od oblepiania się myślokształtami zmartwień.
Jednak nie od dziś wiadomo, że regularna praktyka medytacyjna zmienia pewne obszary w mózgu. Zmiany te są widoczne już po trzech tygodniach praktyk, przy spełnieniu warunków brzegowych takich jak czas i sposób medytacji (minimum 30 minut dziennie, codziennie, przez okres 21 dni). I nie jest to ezoteryczna bujda tylko badania naukowców poparte wynikami tomografii komputerowej.
Malowanie nie powoduje, że chowam problemy pod dywan – a potem je spod niego wygrzebuję. Malowanie daje mi zmianę perspektywy. Zmienia optykę spojrzenia. Relaksuje. Wycisza.
A potem? A potem to wszystko puszczam.
„Zasługuję” to zgoda na nas samych bez oczekiwań, co ta zgoda przyniesie. „Zasługuje” to zaufanie do siebie. To nauka wyciągania rąk by otrzymać – nie zabrać – otrzymać. A że każda podróż rozpoczyna się od pierwszego (jednego) kroku – na początku wystarczy jedna ręka. Na początku jedna.